Wszystko
zaczęło się na targach ISPO w Monachium, na których zostałem zaproszony do
pomocy w promowaniu mojego sponsora podczas podobnej imprezy w... Tokio. Mój
kumpel z teamu, Todd Mason, dostał tę samą robotę, więc wspólnie cieszyliśmy
się na ten egzotyczny wypad do Japonii. Był jednak jeden mały problem: to nie
miała być normalna snowboardowa wyprawa, lecz zwykły wyjazd w interesach.
Garniak, laptop i ble ble o kasie. Mogliśmy wprawdzie poznać kraj Wschodzącego
Słońca i trochę się rozerwać, ale czy uda nam się wygospodarować czas na jazdę
na desce? A ponoć nie ma nic piękniejszego, niż oglądanie budzącego się dnia ze
szczytu Fudżi. Tego nie mogliśmy odpuścić, i dlatego zwołaliśmy bojową naradę w
pubie. Todda zawsze pociągała przygoda, więc bez zbędnego zawracania głowy, w
krótkich żołnierskich słowach rozwiał nasze dylematy: „Pieprzyć interesy!
Zrobimy to chłopie, bez względu na okoliczności!". Jeśli miał na myśli jazdę na
deskach, to dobrze powiedział.
Wspomniałem, że był jeden mały problem? Otóż nie, były dwa problemy. Ten drugi stanowiło odpowiednie udokumentowania tak niecodziennego wydarzenia, jakim jest snowboardowy zjazd z góry będącej japońskim symbolem. Potrzebowaliśmy po prostu dobrego fotografa. Zadzwoniłem do Johna Norrisa, mojego długoletniego partnera w fotografowaniu. Myślę, że nie mogłem złapać go w lepszym czasie. John jest pasjonatem przygody i poznawania egzotycznych kultur, więc zespół szybko powiększył się o jeszcze jednego uczestnika. Marzenie o wschodzie słońca na szczycie Fudżi coraz szybciej stawało się rzeczywistością. Odnowiłem też swój kontakt w Japonii. Mój przyjaciel Joshi zapytał tylko, kiedy planujemy przyjazd i co w związku z tym ma przygotować. Powiedziałem, że chcemy spróbować zimowej wspinaczki na Fudżi. Wydał się tym lekko zdziwiony i rozpoczął akcję zniechęcania: „Wiesz, że tam nie ma wyciągów? No i potrzebujecie specjalnych zezwoleń."„Nie potrzebuję żadnych pieprzonych zezwoleń" - odparłem nieco zirytowany - „Wystarczy, że na naszą relację czeka 10 magazynów snowboardowych". Kit, jaki mu wcisnąłem o 10 magazynach był oczywiście blefem, jednak wystarczył, by Joshi z miejsca zmienił swoje nastawienie. Wyprawa powiększyła się o kolejnego wolontariusza.

Wspominałem o dwóch problemach? To już nieaktualne, bo szybko pojawiły się kolejne. Nie mogło przecież być inaczej. Wprawdzie zorganizowaliśmy się w kilka dni, a sprzyjająca karma pchała nas w odpowiednim kierunku, to jednak nieuchronna katastrofa dosięgła nas w Genewie. Na tamtejszym lotnisku odkryliśmy, że mamy ponad 60 kg nadwagi bagażu! No tak, tego nie dało się ukryć, a o rozstaniu z zabawkami nie było mowy. Już zaczęliśmy z bólem przeliczać gotówkowe zaskórniaki, gdy... Wybawienie pojawiło się z nieoczekiwanej strony. Miało blond włosy, ponętną figurę i plakietkę pracownika Lufthansy wpiętą w klapę służbowego żakieciku. Otóż dzień wcześniej Todd występował w tiwi i niczego nieświadom zebrał grono oddanych sobie fanek. Jedną z nich była najwidoczniej pani z linii lotniczych, bo dzięki jej wstawiennictwu mogliśmy oszczędzić prawie 1000 szwajcarskich franoli.

32 godziny później, wymięci i poszarzali, stanęliśmy w hali przylotów tokijskiego lotniska. Ogromne zmęczeni pognało nas wprost do wypożyczalni samochodów, gdzie planowaliśmy wynajęcia jakiegoś wózka na najbliższy tydzień. I co? I kiszka! Okazało się to niemożliwe bez międzynarodowego prawka jazdy. No tak, życie testuje naszą wytrzymałość wciąż nowymi problemami. A to właśnie był prawdziwy big problem, bo przecież nie mogliśmy biegać po Japonii z całym tym ciężkim majdanem na plecach. Zrobiliśmy to, co można było zrobić w takiej sytuacji: siedliśmy spokojnie i zaczęliśmy obdzwaniać naszych bliższych i dalszych znajomych. Bo prawdziwe szczęście, jeśli ma się przyjaciół rozrzuconych po całym świecie - gdziekolwiek się nie znajdziesz, oni postarają się ci pomóc. Na szczęście my mieliśmy niezawodnego przyjaciela w Japonii. Okazał się nim nasz kumpel Brian Boeninghauson, pomieszkujący w Japonii surfer, do którego szybko się dodzwoniliśmy i przedstawiliśmy naszą nieciekawą sytuację. Brian wysłuchał i odparł bardziej niż lakonicznie: „Da się to załatwić, musicie tylko jakoś się do mnie dowlec", a pewność z jaką to powiedział przywróciła nam spokój ducha w tym nieznanym świecie. Wybraliśmy szybki pociąg i przetransportowaliśmy bagaże. Po raz pierwszy jechaliśmy tak szybkim pojazdem naziemnym. Byliśmy całkowicie oszołomieni prędkością, kiedy wysiadaliśmy na stacji Shisawzka, małej miejscowości u stóp góry Fudżi.

Wprost z pociągu poszliśmy do Briana. Jego pierwsze słowa na powitanie były raczej pytaniem: „No i jak, planujecie wspinać się na Fudżi-san?". W rozmowie telefonicznej nie wyjawiliśmy mu szczegółów naszej misji, jednak był przebiegłym gościem i domyślił się, że znowu planujemy jakąś zwariowaną akcję. Bez zbędnych pytań przystąpił do działania. Wyjaśnił nam, że ma przyjaciela, który prowadzi sklep surfowy w Shisawzka. To właśnie on mógł nam pomóc w zorganizowaniu wspinaczki na Fudżi. Brian wybrał numer na swojej komórce i ku naszemu zdziwieniu zaczął płynnie nawijać po Japońsku. To nie było normalne, widzieć amerykańskiego surfera wykrzykującego coś w języku samurajów. Po chwili Brian poinformował nas, że wszystko gotowe. Po niespełna 20 minutach usłyszeliśmy odgłos dużego silnika i przed nami stanął wielki, terenowo wypasiony pick-up. Drzwi otworzyły się i z wnętrza wychyliła się różowo włosa głowa. Był to nasz przewodnik Baby San. Przypominał Luke'a Skywalkera pytającego Hana Solo, czy chciałby się z nim zabrać do systemu Alderona. My mieliśmy skromniejsze wymagania. Spytaliśmy go tylko, czy mógłby nas zabrać na Fudżi. „Dobrze, ale najpierw się pomódlmy" - odpowiedział. Opadły nam szczeny. Czy zjazd z tej góry może być aż tak niebezpieczny?

Zebraliśmy się w sklepie surfowym na religijną ceremonię oraz dyskusje o niezwykłej misji. Dość szybko wyjaśniło się, że wznoszone przez nas modły nie są podyktowane strachem o nasze bezpieczeństwo, ale raczej symbolicznym i duchowym znaczeniem, jakie ma Fudżi-san w świadomości każdego Japończyka. Jak wynikało z prognozy pogody mogliśmy zaatakować górę teraz, albo nigdy. Jako niedowiarek sprawdziłem to jeszcze na mapie pogody w necie i okazało się, że jest to, niestety, pieprzona prawda. Ogarnęło mnie straszne zmęczenie i uświadomiłem sobie, że na nogach jestem non stop od momentu opuszczenia samolotu. Za chwilę mamy wyruszać na Fudżi i w planie jest kolejna noc bez spania. Była 21.00, wyszedłem na zewnątrz i owiał mnie wspaniały, orzeźwiający wietrzyk. Przejrzystość powietrza była niesamowita i nareszcie dobrze się poczułem. Warto było tłuc się 40 godzin przez większą część świata. Po chwili pojawił się Todd i powiedział, że jeżeli chcemy osiągnąć szczyt o wschodzie słońca, to musimy startować o północy. Zostało kilka godzin.
Załadowaliśmy naszego jeepa i wyruszyliśmy na Fudżi z krótkim przystankiem na żarcie. W Japonii nauczyłem się, żeby wybierać jedzenie mądrze, bo inaczej łatwo pomylić kotlet z Pandy, z kotletem z kurczaka. Jeep Baby Sana zabrał nas do najwyżej położonego punktu, dokąd można było dojechać terenowym samochodem. Czułem się podle, ale nie było czasu na roztkliwianie. Baby Sun zapalił światła samochodu, żeby oświetlić nam początek szlaku. Bez spania, bez odpoczynku - to, co w tym momencie robiliśmy wydawało nam się totalnie zwariowane, ale zabrnęliśmy już za daleko, a poza tym sprzyjało nam zbyt wiele szczęścia, aby teraz zawrócić. John i Todd ruszyli pierwsi, podczas gdy ja przekonywałem Baby Sana żeby odpuścił, bo właśnie zdecydował się wziąć udział w ekspedycji. Nie pomogły dobre rady. Na szczęście po godzinie sam stwierdził, że nie jest jeszcze kondycyjnie gotów na takie wyzwanie. Pomachaliśmy mu więc na pożegnanie, a on włączył swoją czołówkę, ukłonił w tradycyjny japoński sposób i zniknął w ciemnościach.

Patrzyliśmy w górę na prawie niekończący się stok i pomyśleliśmy o olbrzymim wysiłku, który nas za chwilę czeka. Wyjście z poziomu morza na wysokość 3700 m n.p.m., i to na dodatek w zupełnych ciemnościach, jest wyzwaniem poważniejszym, niż zdobycie większości szczytów w Alpach. W takim nastroju i w takiej scenerii rozpoczął się nasz marsz, a ciepły nocny wiatr był niemal ucieleśnieniem duchowej aury otaczającej górę. Wokół panowała śmiertelna cisza - bardzo nierealna, zważywszy wszystkie pogłoski o przeraźliwie mocnych, szalejących tu wiatrach. Wszystko szło zgodnie z planem, więc byłem przekonany, że szczyt osiągniemy z pierwszym brzaskiem. Wspinaczka na Fudżi nie jest zbyt trudna - jest to raczej wyzwanie psychiczne i kondycyjne niż techniczne. Na podejście wybraliśmy południowo-zachodni grzbiet, który przez pierwsze 15 kilometrów prowadził niezbyt stromym terenem, by potem nagle stanąć dęba do jakiś 35-40 stopni. Śnieg był zmarznięty i twardy. John ostro naparł. Ponieważ miał raki mógł wygodnie iść stokiem wprost do góry. Ja niestety musiałem trawersować. Kolebiące się w takt kroków światło czołówki hipnotyzowało mnie przez kolejne 6 godzin monotonnego podejścia po lodzie. Od czasu do czasu, w chwilach przeznaczonych na krótki odpoczynek, widziałem za sobą maleńkie i rzadko rozrzucone światełka miejscowości leżących poniżej. Było całkowicie spokojnie i niemal fizycznie można było odczuć magiczną moc tej góry. Czyżby oznaczało to koniec problemów? To chyba niemożliwe. Nie na tej górze!

O 5 rano zerwał się silny wiatr i zaczęło być naprawdę niebezpiecznie. Czytałem wiele mrożących krew w żyłach opowieści o tym, że wicher może zdmuchnąć wspinacza i obijać nim o skały jak kukłą. Teraz to wszystko zaczęło mi się przypominać, a czapka podniosła się na zjeżonych włosach. Stok stawał się coraz bardziej stromy, postanowiłem więc skorzystać z kijków teleskopowych, które do tej pory miałem przypięte do plecaka. Jakieś 20 kroków dalej runął na nas olbrzymi, masywny podmuch wiatru, którego prędkość musiała znacznie przekraczać 100 km/h. Przygniotło nas do stoku, a ja odniosłem wrażenie, że znalazłem się na planie jakiegoś taniego, katastroficznego filmu o tornado. Pod wpływem uderzenia wywróciłem się i zjechałem około 50 metrów po stoku głową w dół. Kiedy tam leżałem, upewniając się czy wszystko w porządku, rozpoczął się prawdziwie magiczny spektakl - wschód słońca. Coś, o czym marzyliśmy! Co koniecznie chcieliśmy oglądać ze szczytu Fudżi. A byliśmy dopiero na wysokości 2600 m. Poczułem się nieco sfrustrowany, że nie osiągnęliśmy szczytu o wyznaczonym czasie, ale jednocześnie urzekło mnie piękno tego, co widziałem.
Wkrótce, na wysokości 2800 m, zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i zregenerowanie sił. Bardzo poważnie odczuwałem brak snu oraz skutki wysokości i najnormalniej w świecie chciałem już być na szczycie, aby rozpocząć zjazd. John marzył o tym samym, podczas gdy Todd, mając już aklimatyzację, czuł się świetnie. Osiągnęliśmy grań, gdzie zwalił się na nas największy, jak do tej pory, huragan. Niósł on pył wulkaniczny, co dawało niezbyt miły efekt na twarzy i na zębach. Musieliśmy poruszać się prawie po omacku i trochę zboczyliśmy z trasy. Na wysokości 3000 m wiatr dosłownie powalał nas z nóg.
Todd pierwszy osiągnął szczyt, z którego miał ładne widoki do wnętrza krateru. Dość szybko do niego dołączyliśmy i bez chwili ociągania wzięliśmy się do robienia wspólnych fot. Potem wszyscy przypięliśmy deski i rzuciliśmy się w dół stoku, z wielką ulgą wracając w dolinę. Długi, jednolicie pochylony stok, setki skrętów i bezustanna prędkość - taak, podczas takiego zjazdu można zapomnieć o rzeczywistości. Wraz z Toddem zapamiętaliśmy się tak w tym cudownym zjeździe, że niezauważenie oddaliliśmy się od trasy podejścia. Naiwnie sądząc, że teren nie kryje zupełnie zagrożenia, że nie można się tu zgubić. Bo jak można się zgubić na zupełnie pozbawionych drzew, rozległych zboczach? A jednak...

Wrzeszcząc z radości po strasznie długim zjeździe zatrzymaliśmy się wreszcie na łagodniejącej części stoku i stwierdziliśmy, że nasz samochód musi być oddalony od nas o dobre 5 km. Zdecydowaliśmy, że najłatwiej będzie zejść drogą, niż kontynuować zjazd w coraz mniej ciekawym terenie. Kiedy tak maszerowaliśmy zauważyłem niepokojące szramy na drzewach i jednocześnie usłyszeliśmy olbrzymią eksplozję gdzieś niedaleko przed nami. Na wyjaśnienie nie musieliśmy długo czekać - przez śnieżne pole w naszym kierunku biegło kilkunastu ludzi w wojskowych mundurach i z karabinkami AK 47 w rękach. „Byłoby naprawdę kpiną losu, jeśli mielibyśmy zginąć w górach postrzeleni jak zające" - pomyślałem. Okazało się, że znaleźliśmy się na wojskowym poligonie, i to podczas ćwiczeń z ostrą amunicją! Żołnierze brutalnie spędzili nas z drogi, nie dając szans na spytanie się o właściwy kierunek. Kompletnie zagubieni wlekliśmy się koleje 20 km zupełnie nie wiedząc gdzie dojdziemy. Z olbrzymimi pęcherzami na stopach dotarliśmy do jakiegoś małego miasteczka. W żaden sposób nie mogliśmy skontaktować się z Johnem, wzięliśmy więc taksówkę i dojechaliśmy do stacji kolejowej. W końcu, po 2 godzinach jazdy pociągiem, fizycznie i psychicznie wykończeni dotarliśmy do sklepu surfowego Baby Sana. Tego wieczoru, przy zimnym asahi i sake, śmiejąc się, opowiadaliśmy o tym, co właśnie się nam przytrafiło. A potem odpoczywaliśmy przez 24 godziny.
Postało nam jeszcze 5 dni. Wyciągnęliśmy więc mapę, by poszukać najlepszy snowboardowy warun w Japonii. Chodziły słuchy, że w małej miejscówce, 6 godzin jazdy na północ, napadało właśnie dwa metry świeżutkiego puchu. Baby San wiedział gdzie to jest, więc zabrał nas swym samochodem do tej obiecującej miejscówki - Seki Onsen. I znowu powlekliśmy się żółwim tempem, z jedenastoma przystankami na żarcie, trzema sesjami modłów i w totalnej, typowo japońskiej śnieżycy. O 14-tej dotarliśmy do jedynego hotelu w dolinie, w którego pokojach były automaty z kondomami, neonowe serduszka i bibułkowe serwetki na poduszkach. Oczywiście wyposażenie niesamowicie przypadło nam do gustu i zrobiło się bardzo wesoło i romantycznie. W góry wyruszyliśmy wczesnym rankiem następnego dnia, odkrywając po drodze, że tradycyjny japoński hotelik dla kochanków jest wyposażony (poza prezerwatywami) w windy wyprowadzające wprost na drogę.
A na stoku... Przeżyłem prawdziwy szok, gdy na trasach zauważyłem nie więcej niż 30 osób, na co dzień zaś jestem przyzwyczajony do niekończących się tłumów na wyciągach w Chamonix. Nareszcie mogliśmy się wyszaleć do oporu, spełniając marzenia o freeride'dzie w głębokim puchu pomiędzy drzewami. Cieszyliśmy się takimi warunkami przez kolejne 3 dni. Serca nasze radowało również 13 japońskich dań serwowanych przez tradycyjne gejsze, które szczodrze serwowały też wspaniałą sake domowej roboty. Codziennie jeździliśmy w puchu do upadłego, obżeraliśmy się, a wieczorami pławiliśmy w naturalnych, gorących źródłach. Miałem wrażenie, że to sen. I jak sen, musiało się to kiedyś skończyć.
Tekst: Matt Reardon (F2); zdjęcia: John Norris; Riderzy: Todd Mason i Matt Reardon
(snowBoard MDS nr 24, 2002)

Wspomniałem, że był jeden mały problem? Otóż nie, były dwa problemy. Ten drugi stanowiło odpowiednie udokumentowania tak niecodziennego wydarzenia, jakim jest snowboardowy zjazd z góry będącej japońskim symbolem. Potrzebowaliśmy po prostu dobrego fotografa. Zadzwoniłem do Johna Norrisa, mojego długoletniego partnera w fotografowaniu. Myślę, że nie mogłem złapać go w lepszym czasie. John jest pasjonatem przygody i poznawania egzotycznych kultur, więc zespół szybko powiększył się o jeszcze jednego uczestnika. Marzenie o wschodzie słońca na szczycie Fudżi coraz szybciej stawało się rzeczywistością. Odnowiłem też swój kontakt w Japonii. Mój przyjaciel Joshi zapytał tylko, kiedy planujemy przyjazd i co w związku z tym ma przygotować. Powiedziałem, że chcemy spróbować zimowej wspinaczki na Fudżi. Wydał się tym lekko zdziwiony i rozpoczął akcję zniechęcania: „Wiesz, że tam nie ma wyciągów? No i potrzebujecie specjalnych zezwoleń."„Nie potrzebuję żadnych pieprzonych zezwoleń" - odparłem nieco zirytowany - „Wystarczy, że na naszą relację czeka 10 magazynów snowboardowych". Kit, jaki mu wcisnąłem o 10 magazynach był oczywiście blefem, jednak wystarczył, by Joshi z miejsca zmienił swoje nastawienie. Wyprawa powiększyła się o kolejnego wolontariusza.

Wspominałem o dwóch problemach? To już nieaktualne, bo szybko pojawiły się kolejne. Nie mogło przecież być inaczej. Wprawdzie zorganizowaliśmy się w kilka dni, a sprzyjająca karma pchała nas w odpowiednim kierunku, to jednak nieuchronna katastrofa dosięgła nas w Genewie. Na tamtejszym lotnisku odkryliśmy, że mamy ponad 60 kg nadwagi bagażu! No tak, tego nie dało się ukryć, a o rozstaniu z zabawkami nie było mowy. Już zaczęliśmy z bólem przeliczać gotówkowe zaskórniaki, gdy... Wybawienie pojawiło się z nieoczekiwanej strony. Miało blond włosy, ponętną figurę i plakietkę pracownika Lufthansy wpiętą w klapę służbowego żakieciku. Otóż dzień wcześniej Todd występował w tiwi i niczego nieświadom zebrał grono oddanych sobie fanek. Jedną z nich była najwidoczniej pani z linii lotniczych, bo dzięki jej wstawiennictwu mogliśmy oszczędzić prawie 1000 szwajcarskich franoli.

32 godziny później, wymięci i poszarzali, stanęliśmy w hali przylotów tokijskiego lotniska. Ogromne zmęczeni pognało nas wprost do wypożyczalni samochodów, gdzie planowaliśmy wynajęcia jakiegoś wózka na najbliższy tydzień. I co? I kiszka! Okazało się to niemożliwe bez międzynarodowego prawka jazdy. No tak, życie testuje naszą wytrzymałość wciąż nowymi problemami. A to właśnie był prawdziwy big problem, bo przecież nie mogliśmy biegać po Japonii z całym tym ciężkim majdanem na plecach. Zrobiliśmy to, co można było zrobić w takiej sytuacji: siedliśmy spokojnie i zaczęliśmy obdzwaniać naszych bliższych i dalszych znajomych. Bo prawdziwe szczęście, jeśli ma się przyjaciół rozrzuconych po całym świecie - gdziekolwiek się nie znajdziesz, oni postarają się ci pomóc. Na szczęście my mieliśmy niezawodnego przyjaciela w Japonii. Okazał się nim nasz kumpel Brian Boeninghauson, pomieszkujący w Japonii surfer, do którego szybko się dodzwoniliśmy i przedstawiliśmy naszą nieciekawą sytuację. Brian wysłuchał i odparł bardziej niż lakonicznie: „Da się to załatwić, musicie tylko jakoś się do mnie dowlec", a pewność z jaką to powiedział przywróciła nam spokój ducha w tym nieznanym świecie. Wybraliśmy szybki pociąg i przetransportowaliśmy bagaże. Po raz pierwszy jechaliśmy tak szybkim pojazdem naziemnym. Byliśmy całkowicie oszołomieni prędkością, kiedy wysiadaliśmy na stacji Shisawzka, małej miejscowości u stóp góry Fudżi.

Wprost z pociągu poszliśmy do Briana. Jego pierwsze słowa na powitanie były raczej pytaniem: „No i jak, planujecie wspinać się na Fudżi-san?". W rozmowie telefonicznej nie wyjawiliśmy mu szczegółów naszej misji, jednak był przebiegłym gościem i domyślił się, że znowu planujemy jakąś zwariowaną akcję. Bez zbędnych pytań przystąpił do działania. Wyjaśnił nam, że ma przyjaciela, który prowadzi sklep surfowy w Shisawzka. To właśnie on mógł nam pomóc w zorganizowaniu wspinaczki na Fudżi. Brian wybrał numer na swojej komórce i ku naszemu zdziwieniu zaczął płynnie nawijać po Japońsku. To nie było normalne, widzieć amerykańskiego surfera wykrzykującego coś w języku samurajów. Po chwili Brian poinformował nas, że wszystko gotowe. Po niespełna 20 minutach usłyszeliśmy odgłos dużego silnika i przed nami stanął wielki, terenowo wypasiony pick-up. Drzwi otworzyły się i z wnętrza wychyliła się różowo włosa głowa. Był to nasz przewodnik Baby San. Przypominał Luke'a Skywalkera pytającego Hana Solo, czy chciałby się z nim zabrać do systemu Alderona. My mieliśmy skromniejsze wymagania. Spytaliśmy go tylko, czy mógłby nas zabrać na Fudżi. „Dobrze, ale najpierw się pomódlmy" - odpowiedział. Opadły nam szczeny. Czy zjazd z tej góry może być aż tak niebezpieczny?

Zebraliśmy się w sklepie surfowym na religijną ceremonię oraz dyskusje o niezwykłej misji. Dość szybko wyjaśniło się, że wznoszone przez nas modły nie są podyktowane strachem o nasze bezpieczeństwo, ale raczej symbolicznym i duchowym znaczeniem, jakie ma Fudżi-san w świadomości każdego Japończyka. Jak wynikało z prognozy pogody mogliśmy zaatakować górę teraz, albo nigdy. Jako niedowiarek sprawdziłem to jeszcze na mapie pogody w necie i okazało się, że jest to, niestety, pieprzona prawda. Ogarnęło mnie straszne zmęczenie i uświadomiłem sobie, że na nogach jestem non stop od momentu opuszczenia samolotu. Za chwilę mamy wyruszać na Fudżi i w planie jest kolejna noc bez spania. Była 21.00, wyszedłem na zewnątrz i owiał mnie wspaniały, orzeźwiający wietrzyk. Przejrzystość powietrza była niesamowita i nareszcie dobrze się poczułem. Warto było tłuc się 40 godzin przez większą część świata. Po chwili pojawił się Todd i powiedział, że jeżeli chcemy osiągnąć szczyt o wschodzie słońca, to musimy startować o północy. Zostało kilka godzin.
Załadowaliśmy naszego jeepa i wyruszyliśmy na Fudżi z krótkim przystankiem na żarcie. W Japonii nauczyłem się, żeby wybierać jedzenie mądrze, bo inaczej łatwo pomylić kotlet z Pandy, z kotletem z kurczaka. Jeep Baby Sana zabrał nas do najwyżej położonego punktu, dokąd można było dojechać terenowym samochodem. Czułem się podle, ale nie było czasu na roztkliwianie. Baby Sun zapalił światła samochodu, żeby oświetlić nam początek szlaku. Bez spania, bez odpoczynku - to, co w tym momencie robiliśmy wydawało nam się totalnie zwariowane, ale zabrnęliśmy już za daleko, a poza tym sprzyjało nam zbyt wiele szczęścia, aby teraz zawrócić. John i Todd ruszyli pierwsi, podczas gdy ja przekonywałem Baby Sana żeby odpuścił, bo właśnie zdecydował się wziąć udział w ekspedycji. Nie pomogły dobre rady. Na szczęście po godzinie sam stwierdził, że nie jest jeszcze kondycyjnie gotów na takie wyzwanie. Pomachaliśmy mu więc na pożegnanie, a on włączył swoją czołówkę, ukłonił w tradycyjny japoński sposób i zniknął w ciemnościach.

Patrzyliśmy w górę na prawie niekończący się stok i pomyśleliśmy o olbrzymim wysiłku, który nas za chwilę czeka. Wyjście z poziomu morza na wysokość 3700 m n.p.m., i to na dodatek w zupełnych ciemnościach, jest wyzwaniem poważniejszym, niż zdobycie większości szczytów w Alpach. W takim nastroju i w takiej scenerii rozpoczął się nasz marsz, a ciepły nocny wiatr był niemal ucieleśnieniem duchowej aury otaczającej górę. Wokół panowała śmiertelna cisza - bardzo nierealna, zważywszy wszystkie pogłoski o przeraźliwie mocnych, szalejących tu wiatrach. Wszystko szło zgodnie z planem, więc byłem przekonany, że szczyt osiągniemy z pierwszym brzaskiem. Wspinaczka na Fudżi nie jest zbyt trudna - jest to raczej wyzwanie psychiczne i kondycyjne niż techniczne. Na podejście wybraliśmy południowo-zachodni grzbiet, który przez pierwsze 15 kilometrów prowadził niezbyt stromym terenem, by potem nagle stanąć dęba do jakiś 35-40 stopni. Śnieg był zmarznięty i twardy. John ostro naparł. Ponieważ miał raki mógł wygodnie iść stokiem wprost do góry. Ja niestety musiałem trawersować. Kolebiące się w takt kroków światło czołówki hipnotyzowało mnie przez kolejne 6 godzin monotonnego podejścia po lodzie. Od czasu do czasu, w chwilach przeznaczonych na krótki odpoczynek, widziałem za sobą maleńkie i rzadko rozrzucone światełka miejscowości leżących poniżej. Było całkowicie spokojnie i niemal fizycznie można było odczuć magiczną moc tej góry. Czyżby oznaczało to koniec problemów? To chyba niemożliwe. Nie na tej górze!

O 5 rano zerwał się silny wiatr i zaczęło być naprawdę niebezpiecznie. Czytałem wiele mrożących krew w żyłach opowieści o tym, że wicher może zdmuchnąć wspinacza i obijać nim o skały jak kukłą. Teraz to wszystko zaczęło mi się przypominać, a czapka podniosła się na zjeżonych włosach. Stok stawał się coraz bardziej stromy, postanowiłem więc skorzystać z kijków teleskopowych, które do tej pory miałem przypięte do plecaka. Jakieś 20 kroków dalej runął na nas olbrzymi, masywny podmuch wiatru, którego prędkość musiała znacznie przekraczać 100 km/h. Przygniotło nas do stoku, a ja odniosłem wrażenie, że znalazłem się na planie jakiegoś taniego, katastroficznego filmu o tornado. Pod wpływem uderzenia wywróciłem się i zjechałem około 50 metrów po stoku głową w dół. Kiedy tam leżałem, upewniając się czy wszystko w porządku, rozpoczął się prawdziwie magiczny spektakl - wschód słońca. Coś, o czym marzyliśmy! Co koniecznie chcieliśmy oglądać ze szczytu Fudżi. A byliśmy dopiero na wysokości 2600 m. Poczułem się nieco sfrustrowany, że nie osiągnęliśmy szczytu o wyznaczonym czasie, ale jednocześnie urzekło mnie piękno tego, co widziałem.
Wkrótce, na wysokości 2800 m, zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i zregenerowanie sił. Bardzo poważnie odczuwałem brak snu oraz skutki wysokości i najnormalniej w świecie chciałem już być na szczycie, aby rozpocząć zjazd. John marzył o tym samym, podczas gdy Todd, mając już aklimatyzację, czuł się świetnie. Osiągnęliśmy grań, gdzie zwalił się na nas największy, jak do tej pory, huragan. Niósł on pył wulkaniczny, co dawało niezbyt miły efekt na twarzy i na zębach. Musieliśmy poruszać się prawie po omacku i trochę zboczyliśmy z trasy. Na wysokości 3000 m wiatr dosłownie powalał nas z nóg.
Todd pierwszy osiągnął szczyt, z którego miał ładne widoki do wnętrza krateru. Dość szybko do niego dołączyliśmy i bez chwili ociągania wzięliśmy się do robienia wspólnych fot. Potem wszyscy przypięliśmy deski i rzuciliśmy się w dół stoku, z wielką ulgą wracając w dolinę. Długi, jednolicie pochylony stok, setki skrętów i bezustanna prędkość - taak, podczas takiego zjazdu można zapomnieć o rzeczywistości. Wraz z Toddem zapamiętaliśmy się tak w tym cudownym zjeździe, że niezauważenie oddaliliśmy się od trasy podejścia. Naiwnie sądząc, że teren nie kryje zupełnie zagrożenia, że nie można się tu zgubić. Bo jak można się zgubić na zupełnie pozbawionych drzew, rozległych zboczach? A jednak...

Wrzeszcząc z radości po strasznie długim zjeździe zatrzymaliśmy się wreszcie na łagodniejącej części stoku i stwierdziliśmy, że nasz samochód musi być oddalony od nas o dobre 5 km. Zdecydowaliśmy, że najłatwiej będzie zejść drogą, niż kontynuować zjazd w coraz mniej ciekawym terenie. Kiedy tak maszerowaliśmy zauważyłem niepokojące szramy na drzewach i jednocześnie usłyszeliśmy olbrzymią eksplozję gdzieś niedaleko przed nami. Na wyjaśnienie nie musieliśmy długo czekać - przez śnieżne pole w naszym kierunku biegło kilkunastu ludzi w wojskowych mundurach i z karabinkami AK 47 w rękach. „Byłoby naprawdę kpiną losu, jeśli mielibyśmy zginąć w górach postrzeleni jak zające" - pomyślałem. Okazało się, że znaleźliśmy się na wojskowym poligonie, i to podczas ćwiczeń z ostrą amunicją! Żołnierze brutalnie spędzili nas z drogi, nie dając szans na spytanie się o właściwy kierunek. Kompletnie zagubieni wlekliśmy się koleje 20 km zupełnie nie wiedząc gdzie dojdziemy. Z olbrzymimi pęcherzami na stopach dotarliśmy do jakiegoś małego miasteczka. W żaden sposób nie mogliśmy skontaktować się z Johnem, wzięliśmy więc taksówkę i dojechaliśmy do stacji kolejowej. W końcu, po 2 godzinach jazdy pociągiem, fizycznie i psychicznie wykończeni dotarliśmy do sklepu surfowego Baby Sana. Tego wieczoru, przy zimnym asahi i sake, śmiejąc się, opowiadaliśmy o tym, co właśnie się nam przytrafiło. A potem odpoczywaliśmy przez 24 godziny.
Postało nam jeszcze 5 dni. Wyciągnęliśmy więc mapę, by poszukać najlepszy snowboardowy warun w Japonii. Chodziły słuchy, że w małej miejscówce, 6 godzin jazdy na północ, napadało właśnie dwa metry świeżutkiego puchu. Baby San wiedział gdzie to jest, więc zabrał nas swym samochodem do tej obiecującej miejscówki - Seki Onsen. I znowu powlekliśmy się żółwim tempem, z jedenastoma przystankami na żarcie, trzema sesjami modłów i w totalnej, typowo japońskiej śnieżycy. O 14-tej dotarliśmy do jedynego hotelu w dolinie, w którego pokojach były automaty z kondomami, neonowe serduszka i bibułkowe serwetki na poduszkach. Oczywiście wyposażenie niesamowicie przypadło nam do gustu i zrobiło się bardzo wesoło i romantycznie. W góry wyruszyliśmy wczesnym rankiem następnego dnia, odkrywając po drodze, że tradycyjny japoński hotelik dla kochanków jest wyposażony (poza prezerwatywami) w windy wyprowadzające wprost na drogę.
A na stoku... Przeżyłem prawdziwy szok, gdy na trasach zauważyłem nie więcej niż 30 osób, na co dzień zaś jestem przyzwyczajony do niekończących się tłumów na wyciągach w Chamonix. Nareszcie mogliśmy się wyszaleć do oporu, spełniając marzenia o freeride'dzie w głębokim puchu pomiędzy drzewami. Cieszyliśmy się takimi warunkami przez kolejne 3 dni. Serca nasze radowało również 13 japońskich dań serwowanych przez tradycyjne gejsze, które szczodrze serwowały też wspaniałą sake domowej roboty. Codziennie jeździliśmy w puchu do upadłego, obżeraliśmy się, a wieczorami pławiliśmy w naturalnych, gorących źródłach. Miałem wrażenie, że to sen. I jak sen, musiało się to kiedyś skończyć.
Tekst: Matt Reardon (F2); zdjęcia: John Norris; Riderzy: Todd Mason i Matt Reardon
(snowBoard MDS nr 24, 2002)
Wiązania Alibi Salomon
Nowy model
wiązań Salomona kryje w sobie potencjał, pozwalający precyzyjnie kontrolować
deskę podczas poważnej, freeride’owej jazdy...
Kamera 360fly

Wszystko wskazuje na to, że już niebawem filmowanie nie będzie tym, czym było do tej pory...
Ogrzewanie Heatsync Brunton
Elektryczny ogrzewacz to
synonim gadżetu idealnego: bez niego w górach doskonale dajemy sobie radę, ale
trudno oprzeć się jego urokowi…
